poniedziałek, 30 sierpnia 2010

Dawno dawno temu...

Dzisiejszy post jest z gatunku tych nostalgicznych i sentymentalnych. Wróciłam na jakiś czas do rodzinnego miasta, żeby nabrać sił przed wielką życiową zmianą, która czeka mnie lada moment. Emigruję do Norwegii. Powodów jest wiele, ale to nie czas, aby o nich pisać. Wolę teraz powspominać. 

1. września za pasem, więc dzisiaj zdjęcia "na czasie" - przy mocnych murach mojej podstawówki. Budynek jest tak solidny, że wytrzyma jeszcze kilkanaście pokoleń pierwszaków. Zbudowany przez Prusaków z czerwonej cegły jest jednym z niewielu w Mrągowie, które oddają charakter dawnych Prus Wschodnich. A patrząc na niego łezka mi się w oku kręci. I sądzę, że nie tylko we mnie drzemią emocje związane z tą konkretną szkołą. Pozytywne i negatywne. Do dziś pamiętam jaką męczarnią była dla mnie matematyka, jak bardzo zależało mi na dobrych wypracowaniach z polskiego i jak po raz pierwszy postawiono mnie do kąta (na matematyce zresztą). Wchodząc do środka (zdziwiłam się, że drzwi były otwarte, a nie zaryglowane jak to teraz często w szkołach bywa) przypomniałam sobie zajęcia z techniki. Te w piątej klasie, kiedy tematem przewodnim było szycie. Mam do dziś, zrobione wtedy prawie własnoręcznie, fartuszek i poduszkę na igły. Jednak nie wspominam tego zbyt dobrze, bo zdaniem Naszej Pani ciągle robiłam coś źle. A to fastryga była krzywo, a to rysunek nieczytelny, a to igła za gruba... Cieszę się, że te czasy minęły bezpowrotnie:) Nigdy nie miałam manualnych zdolności. Może dlatego teraz, zamiast tworzyć ubrania, staram się raczej o nich pisać. To zawsze wychodziło mi odrobinę lepiej. 

W dzisiejszym stroju dominują brązy, bo brąz kojarzył mi się zawsze z jesienią, a jesień ze wspomnieniami. I przyznam szczerze, że najpierw się ubrałam, popatrzyłam w lustro i dopiero wtedy pomyślałam, że można zrobić zdjęcia. Ze szkołą w tle (choć czuję, że wyszło na odwrót i, że to ja jestem tłem dla tych murów..., może i dobrze). Ostatnio fotografii jest mało, bo i fotografka jest nieobecna, ale wraca wkrótce, więc postaramy się zrobić zapas zdjęć ze stylizacjami i nie tylko. A jak już będę w Norwegii... albo nie, nie lubię gdybania:)
Ania
  
       



fot. Piotrek

środa, 4 sierpnia 2010

Kierunek - Woodstock

Mimo, że Woodstock to nie Glastonbury i modowych trendsetterów próżno tam szukać, to jednak festiwal organizowany przez fundację Jurka Owsiaka ma swój niepowtarzalny charakter i pewien urok. Jadąc tam po raz pierwszy trzeba się przygotować na zupełnie nowe wrażenia, smaki, obrazy, widoki, muzykę i mnóstwo kurzu. Wmieszawszy się w tłum udało mi się podpatrzeć jak wyglądają i podsłuchać co mówią o festiwalu jego uczestnicy. Tegorocznym ciuchowym hitem, zresztą podobnie jak w latach ubiegłych, były ciężkie, wojskowe buty – glany, które noszone były do wszystkiego przez większość uczestników festiwalu. Dziewczyny i chłopaki, kobiety i mężczyźni wybierali to ciężkie obuwie, bo jak mówili – muzyka, której słuchają wymaga twardego stąpania po ziemi. Rzeczywiście, glany to jedne z najbardziej trwałych i prawie niezniszczalnych butów. To trafny wybór, zwłaszcza na okazję taką jak Woodstock, gdzie tony kurzu dawno zniszczyłyby delikatne baleriny, czy nawet dobre sportowe obuwie, nie wspominając już o ryzyku złamania palca czy skręcenia kostki podczas skakania pod sceną. Jednak nie wszyscy wybierali bezpieczny i niewyróżniający się strój. Sporo było takich, którzy mieli ochotę poszaleć i przebrać się np. za supermena czy królika, a na dokładkę oblać się czekoladą. W końcu trochę słodyczy w życiu nikomu jeszcze nie zaszkodziło ;)






Moim osobistym woodstockowym faworytem była wioska Kryszny z namiotami, w których odbywały się wykłady z astrologii czy wegetarianizmu, odprawiane były mantry albo sprzedawano bardzo tanie i przy tym bardzo dobre wegetariańskie jedzenie. U Kryszny przymierzyłam też po raz pierwszy szarawary, jednak nie zdecydowałam się na zakup. Może jeszcze do tego nie dojrzałam… ;)








Tumany kurzu unoszące się pod sceną i na całym polu namiotowym, brak czystych toalet i pryszniców, śmieci walające się pod nogami to te gorsze strony festiwalu, jednak obecność kilkuset tysięcy ludzi udowadnia, że ekstremalne warunki nie są im straszne. Jeden z uczestników festiwalu powiedział  mi zupełnie wprost, że czuje się tu jak we śnie, oderwany od prawdziwego, szarego życia. Może coś w tym jest? Ja na pewno chciałabym tam wrócić jeszcze raz, za rok.
Ania




fot. Piotrek, Ania