środa, 22 grudnia 2010

This Christmas

No właśnie - te Święta. Jakie będą? Na pewno inne, bo nie spodziewałam się, że spędzę je z dala od domu. Jestem w Norwegii już 3 miesiące. To zadziwiające, jak czas szybko leci. Wiele się wydarzyło w moim życiu w ostatnim czasie i pewnie wiele jeszcze się wydarzy. Tegoroczna Gwiazdka to będzie "coś". Ludzie, z którymi ją spędzę na pewno sprawią, że okaże się niezapomniana :) 

Dziś nie będzie ubrań, za to kilka zdjęć z bożonarodzeniowego jarmarku w Trondheim. Oczywiście najciekawszym stoiskiem było to z czerwono białymi lizakami poskręcanymi w fantazyjne spiralki albo wygiętymi w kształt laseczki ;) Życzę sobie i wszystkim czytającym tego bloga, żeby nadchodzące Święta były równie kolorowe i pełne słodkich chwil. Oby marzenia się spełniły! :)  

English: Well - this Christmas. How it will be? Certainly different, because I did not expect to spend Christmas away from home. I'm in Norway from 3 months. It's amazing how quickly time flies. A lot has happened in my life recently, and probably many more would happen. This year's Christmas it will be "something". People with whom I'll spend it make that it will be unforgettable :)

Today's post will be without clothes, it will be a few pictures from the Christmas Market in Trondheim. Of course, the most interesting booth was the red and white swirled lollipops in fancy spirals or bent in the shape of the rod;) I hope that the upcoming Christmas will be as colorful and full of sweet moments. Let the dreams come true! :)
Ania





fot. Ania

piątek, 10 grudnia 2010

The first red jacket ever

W mojej szafie nigdy nie było zbyt wiele czerwieni. Wydawało mi się, że podkreśla ona to, co chciałabym ukryć, za bardzo rzuca się w oczy i jest kolorem bardzo agresywnym. Jakoś do mnie nie pasowała. Tak myślałam. W tym roku również nie przyszło mi nawet do głowy, żeby mieć coś czerwonego do noszenia na codzień. Miałam nadzieję, że czarny klasyczny płaszczyk mi wystarczy. W Norwegii... Cóż za naiwność i brak przewidywania! ;) Łatwo się domyśleć, że płaszczyk bez podszewki, mimo iż wełniany i całkiem dobrej jakości, nie nadaje się na skandynawskie mrozy. Kiedy zdecydowałam się już na zakupy to, ku mojej rozpaczy, ceny kurtek puchowych, w których nie wyglądałabym jak Bulinek znacznie przekraczały mój budżet. Byłam już bliska rezygnacji i kupna nowych butów, (jestem uzależniona...). Dobrze jednak, że tego nie zrobiłam, bo Piotrek miał tego dnia instynkt prawdziwego łowcy :) Wypatrywał, wypatrywał i wypatrzył kurtkę dla mnie w przyzwoitej cenie i o przyzwoitej jakości. I oto jest! Cała czerwona i bardzo ciepła. Nie poznaję siebie w niej do końca, ale stwierdzam, że jest całkiem ok. Może to początek zmian w mojej, jakże małej ostatnio, szafie?

Dzisiejszym towarzyszem zdjęć był ogromny kot sąsiadów, którego imię po polsku brzmi Grubasek. Jest przepuchaty. I mimo, iż jego obecność na zdjęciach nie była wcześniej planowana, to spisał się tak dobrze, że w nagrodę dostał coś, co tygryski lubią najbardziej - kawał czerwonego mięsa :)

English: I've never had too much red in my closet. It seemed to me that it points out what I want to hide and is very aggressive color. Red somehow did not fit me. I thought so. In this year also did not even thought to have something red to wear every day. I was hoping that the classic black coat is enough for me. In Norway ... What a naivety and lack of foresight! :) It's easy to guess that the coat without lining, although wool and pretty good quality, not suitable for Scandinavian frost. When I decided to have the shopping, to my despair, prices feather jackets, which looked like nicely, far exceeded my budget. I was close to resignation and buying new shoes, (I'm addicted ...). But the good thing that I have not done, because Peter had the instinct of a true hunter:) He looked out, looked out and saw! He found a jacket for me at a decent price and decent quality. And here it is! The whole red and very warm. Still not got used to it, but I can say that  it looks pretty well. Perhaps this is the beginning of changes in my (how little lately) closet?
 

Photos companion was a huge cat belonging to our neighbors, whose name in English is Fatty. Fatty is very soft. Although its presence in the pictures was not previously planned, it behaved so well that he got a reward - what tigers like the most - a piece of red meat :)
Ania





fot. Piotrek

wtorek, 23 listopada 2010

Winter could be nice

Przyznaję - bałam się norweskiej zimy. Historie krążące wokół siarczystych mrozów, zasypanych śniegiem dróg, wiecznej ciemności i unoszącej się wciąż wokół atmosfery tajemnicy i grozy powodowały u mnie skurcze żołądka i strach przed czymś nieznanym, a przecież nadchodzącym nieodwołalnie. Jednak jak zwykle "takie" historie, to tylko historie, mity, bajdy i legendy. Nie mają zbyt dużego związku z prawdą. Owszem - mrozy są, ale nie różnią się zbyt wiele od polskich mrozów, za wyjątkiem tego, że przychodzą wcześniej, bo już w listopadzie bywa, że temperatura spada poniżej 10 stopni Celsjusza. Zasypane śniegiem drogi? Oczywiście są, ale trzeba mocno się natrudzić, żeby trafić na szosę, która z powodu obfitych opadów białego puchu została zamknięta. Mieszkając w mieście, nie grozi mi więc komunikacyjny paraliż. A co z wieczną ciemnością? To rzeczywiście nie jest tylko półprawda, ponieważ codziennie niestety jest coraz ciemniej. Słońce wschodzi około 9.00, zachodzi blisko 15.00. Dni zwykle są bardzo słoneczne, ale też bardzo krótkie, dlatego kiedy tylko mogę, korzystam z uroków słonecznej i naprawdę pięknej, norweskiej zimy. Spacery z przecudnymi widokami trochę rekompensują deficyt słońca. Atmosfery grozy i tajemnicy jeszcze tu nie doświadczyłam. Ludzie są otwarci, mili i pomocni, a ja czuję się tu po prostu bezpiecznie.

Oswajanie z nową rzeczywistością idzie mi raz lepiej, raz gorzej. Jednak widzę nieustający progres. Ostatnio udało mi się znaleźć kilka secondhandów ;) Różnią się od polskich, ponieważ wszystkie działają pod wspólnym szyldem - Fretex, a dostać w nich można nie tylko ubrania i dodatki, ale także naczynia, sprzęty gospodarstwa domowego, meble, zabawki dla dzieci, książki, płyty winylowe i inne temu podobne wartościowe starocie. W jednym z takich Fretexów udało mi się kupić... odkurzacz. Hahaha, czy to nie jest przypadkiem blog o ciuchach? :) Jest, jest i właśnie teraz o ciuchach wspomnę. W Trondheim nie kupiłam jeszcze żadnej nowej części garderoby. Noszę ubrania przywiezione z Polski i wciąż cierpię na ich niedobór. Dlatego, kiedy niecałe 2 tygodnie temu trafiłam na Loppemarked (pchli targ), nikt nie był w stanie mnie stamtąd wyciągnąć do momentu kiedy nie obejrzałam wszystkiego. A było tam rzeczywiście wszystko! Ja skupiłam się głównie na ubraniach i wyszłam z całym naręczem ciuchów z drugiej ręki i nowiutkimi zamszowymi butami, które prezentuję na załączonych zdjęciach :) Czułam ogromną satysfakcję, bo udało mi się zdobyć coś ładnego, taniego i bardzo praktycznego (grube swetry, sukienki, koszulki zimowe, mrrr). Czekam teraz z niecierpliwością na kolejny, tym razem Julemarked (kiermasz bożonarodzeniowy), który jak przypuszczam, odbędzie się w pobliżu mojego domu już w nadchodzący weekend.

English: I confess - I was afraid of the Norwegian winter. The stories circulating around the very cold weather, snowy roads, eternal darkness and still floating around the atmosphere of mystery and horror to cause me stomach cramps and fear of the unknown, and yet inevitably coming. But as usual, "such" stories are just stories, myths and legends. They do not have much connection with truth. Yes - it is cold, but it does not differ too much from the Polish frost. With the exception that occurs in November, when the temperature sometimes drops below 10 degrees Celsius. Roads covered with snow? Of course there are, but you have struggled hard to get onto the highway, which is due to the heavy precipitation of snow closed. I live in the city, so I might not communication paralysis. And what about the eternal darkness? This actually is not just a half-truth, because every day, unfortunately, is getting darker. The sun rises around 9.00 a.m., there is close to 3.00 p.m.. Days are usually very bright but also very short, so whenever I can, I use the charms of the sunny and really beautiful Norwegian winter. The atmosphere of horror and mystery have not experienced here. People are open, nice and helpful, and I feel safe here simply.
 

My familiarization with the new reality looks sometimes better, sometimes worse. However, I see continuing progress. Recently I managed to find some secondhands;) They differ from the Polish, because all work under the common banner - Fretex and there you can buy not only clothes and accessories, as well as kitchen utensils, household appliances, furniture, toys, books, vinyl CDs and other valuable antiques. In one such Fretex I was able to buy... vacuum cleaner. Hahaha, is not a coincidence blog about clothes? :) It is and it is now about to mention clothes. I did not buy any new clothes in Trondheim. I wear clothes that I brought from Poland and still suffer from their deficiency. Therefore, when less than two weeks ago I found a Loppemarked (flea market), no one was able to pull me out of there, until it watched everything. And there was really everything! I focussed mainly on clothes and left the whole armful of clothes from second hand and brand new suede boots, that are presented in the pictures:) I felt great satisfaction, because I managed to get something nice, cheap and very practical (thick sweaters, dresses, warm T-shirts, mrrr). I'm waiting impatiently for another, this time Julemarked (Christmas market), which I presume, will be held near my home as early as this weekend.
Ania





fot. Piotrek

wtorek, 2 listopada 2010

Secondhandholic

Uwielbiam lumpeksy! Niestety w Trondheim jeszcze żadnego nie znalazłam, co trochę mnie martwi, bo powoli zaczyna mi brakować tego cudownego, relaksującego przeszukiwania sklepów z używanymi ciuchami. Czasem wydaje mi się, że ciuchy z lumpeksów są bardziej wartościowe niż te nowe, „ometkowane”. Może to rodzaj obsesji? Ale jak tu nie mieć obsesji, jeśli secondhand to źródło radości, niespodzianki, tajemnicy i satysfakcji ;) Niektórzy kochają antykwariaty, inni pchle targi, a ja jestem i zawsze będę (w tym przypadku mogę się zarzekać) wierną fanką lumpeksów.

Spójrzcie na ten płaszcz – idealny na jesień, prawie w całości wełniany, a tym samym bardzo ciepły. Ma fason z późnych lat 80., do którego zdołałam się przekonać – o ile nikt nie będzie kazał mi go nosić z dżinsami typu „marchewy” czy spódnicą za kolana. Miło się go nosi z obcasami, bo nawiązuje wtedy do słodkich lat 50. A jego cena? Całe 14 zł. Uwielbiam, uwielbiam, uwielbiam.

English: I love secondhands! Unfortunately I haven't found any secondhand in Trondheim yet. I am a little worry about that, because I miss that wonderful, relaxing search of second hand clothes shops. Sometimes I wonder that clothes from secondhands are much more valuable than new with labels. Mayby it is some kind of obsession? But how you can not have the obsession, if secondhand is a source of joy, surprise, mystery and satisfaction ;) Some people love antique shops, other people like flea markets and I am and will always (in this case I can swear) the loyal fan of secondhands.

Look at this coat - perfect for autumn, wool and very warm. This style of the late 80's, to whom I became convinced. Fits well with the high heels - it looks as if the sweet 50's. And its price? Only 5 euro. I love, I love, I love.
Ania





fot. Piotrek

czwartek, 14 października 2010

Grey - it's simple

Dziś będzie krótko, bo gdybym się rozpisała nie starczyłoby mi czasu ani miejsca, żeby napisać wszystko co bym chciała. Wyjechałam. Jestem już w Norwegii od dwóch tygodni. Nie powiem, że jest różowo, ale na pewno nie jest też beznadziejnie. Ot - zwykły początek w nowym kraju;) Najbardziej doskwiera mi tutaj na razie brak Internetu, dlatego też ta notka ukazuje się po tak długiej przerwie.

Zdjęcia są jeszcze z Polski. Było wtedy wietrznie, ale ciepło. Szary bardzo dobrze mi się kojarzy. Właściwie nie wiem dlaczego. Po prostu lubię ten kolor. Świetnie łączy się go z innymi barwami, a różne odcienie szarości też doskonale ze sobą współgrają. To chyba wszystko co dziś chciałam napisać. Reszta będzie wkrótce:)

English: Today will be brief, because I don't have enough time or space to write everything I want. I left. I'm already in Norway for two weeks. It is not easy, but certainly it is not hopeless. An ordinary start to a new country.) The most bothered me here is still no Internet, therefore, this note appears after such a long break.

 The photos were taken in Poland. It was windy, but warm then. I have good assiociations with grey. Actually, I do not know why. I like this color. Connects very well with other colors. Different shades of gray also mesh together perfectly. It's probably all I wanted to write today. The rest will be soon:) 
Ania





fot. Piotrek


sobota, 18 września 2010

Autumn sunshine

Polska jesień ma się coraz lepiej. Mój nastrój przeciwnie - im więcej żółtych liści, tym moje myśli są bardziej ponure. Trudno z tym walczyć, kiedy stoję przed otchłanią niepewności. Jednak jest coś, co skutecznie poprawia mi nastrój, przynajmniej na chwilę. Zawsze lubiłam się przebierać, oglądać ubrania na sklepowych wieszakach, puszczać oczka do aparatu. Teraz jest to dla mnie rodzaj terapii rozweselającej, dlatego staram się tworzyć nowe zestawy jak najczęściej i nosić kolor, bo dzięki temu moje myśli wędrują w bardziej optymistyczne rejony.

Czerwony wełniany sweter i cienka letnia sukienka w stylu, który nazwałabym empire doll (dla mnie wygląda jakby ktoś wymieszał najlepsze cechy stylu empire ze słodyczą sukienek a'la baby doll) świetnie do siebie pasują. Połączenie to nie tworzy ostrego kontrastu - wręcz przeciwnie - zestaw wygląda bardzo miękko. Bardziej "dorosłego" charakteru dodają całości czarne rajstopy, które zlały się kolorystycznie z butami na koturnie, w których się zakochałam. Pozwalają mi mocniej niż zwykle stąpać po ziemi ;)

English: Polish autumn is getting better. My mood, on the contrary, is getting worse.The more yellow leaves that my thoughts are more gloomy... I find myself now before the period of great uncertainty and difficult for me to fight with bad moods. But there is something that improves my mood, at least for a while. I've always liked to dress, look at clothes on store racks, smile for the camera. Now it is a kind of joyful therapy for me, which is why I try to create new outfits as often as possible and wear color. The color makes me think more optimistically.

Red wool sweater and a thin dress which I would call empire doll (for me it looks like someone shuffle the best features of empire style and sweetness of baby doll dresses), fit together well. This combination does not create a sharp contrast between  - on the  contrary - the outfit looks very soft. Black tights, which merged with the shoe color, add the outfit a more serious nature. I'm in love in these shoes now . They make me feel more confident ;) 
Ania




fot. Piotrek

wtorek, 14 września 2010

Cowgirl

A wszystko miało być tak: wrześniowa łąka, wieś, sielanka... Wyszło zgoła inaczej, wyszło na smutno. Chciałam tu napisać o całej otoczce tworzenia tych zdjęć, ale skasowałam wszystko. Bo po co? To jest blog o modzie, a w modzie liczą się przede wszystkim ubrania. Nie będę więc rozwodzić się nad czymś, co w modzie nie jest tak istotne, nad emocjami. Napiszę tylko, że skończył się pewien etap tworzenia tego bloga i zaczął się następny. Lepszy? Gorszy? Przekonam się z pewnością za jakiś czas.

Teraz natomiast słówko o ciuchach. Jesień idzie, a z jesienią krata, kalosze i kryjące rajstopy. Kilka z elementów tego zestawu ma swoją długą historię. Kapelusz na przykład to już stateczny 25 - letni autentyk przywieziony ze Stanów dawno temu. Koszula też przeszła swoje - do momentu, kiedy się nią zainteresowałam pracowała dzielnie na etacie. W końcu to robocza flanela. Miękka, ciepła i milutka. Nawet po wielu miesiącach pracy nie wygląda na znoszoną i nadal jest przyjemna w dotyku. Takich ubrań teraz potrzebuję. W końcu moja norweska przygoda zbliża się wielkimi krokami, a tam jak wiadomo zimno jest i śnieżnie. Flanelka będzie jak znalazł!   
Ania






fot. Sofia

poniedziałek, 30 sierpnia 2010

Dawno dawno temu...

Dzisiejszy post jest z gatunku tych nostalgicznych i sentymentalnych. Wróciłam na jakiś czas do rodzinnego miasta, żeby nabrać sił przed wielką życiową zmianą, która czeka mnie lada moment. Emigruję do Norwegii. Powodów jest wiele, ale to nie czas, aby o nich pisać. Wolę teraz powspominać. 

1. września za pasem, więc dzisiaj zdjęcia "na czasie" - przy mocnych murach mojej podstawówki. Budynek jest tak solidny, że wytrzyma jeszcze kilkanaście pokoleń pierwszaków. Zbudowany przez Prusaków z czerwonej cegły jest jednym z niewielu w Mrągowie, które oddają charakter dawnych Prus Wschodnich. A patrząc na niego łezka mi się w oku kręci. I sądzę, że nie tylko we mnie drzemią emocje związane z tą konkretną szkołą. Pozytywne i negatywne. Do dziś pamiętam jaką męczarnią była dla mnie matematyka, jak bardzo zależało mi na dobrych wypracowaniach z polskiego i jak po raz pierwszy postawiono mnie do kąta (na matematyce zresztą). Wchodząc do środka (zdziwiłam się, że drzwi były otwarte, a nie zaryglowane jak to teraz często w szkołach bywa) przypomniałam sobie zajęcia z techniki. Te w piątej klasie, kiedy tematem przewodnim było szycie. Mam do dziś, zrobione wtedy prawie własnoręcznie, fartuszek i poduszkę na igły. Jednak nie wspominam tego zbyt dobrze, bo zdaniem Naszej Pani ciągle robiłam coś źle. A to fastryga była krzywo, a to rysunek nieczytelny, a to igła za gruba... Cieszę się, że te czasy minęły bezpowrotnie:) Nigdy nie miałam manualnych zdolności. Może dlatego teraz, zamiast tworzyć ubrania, staram się raczej o nich pisać. To zawsze wychodziło mi odrobinę lepiej. 

W dzisiejszym stroju dominują brązy, bo brąz kojarzył mi się zawsze z jesienią, a jesień ze wspomnieniami. I przyznam szczerze, że najpierw się ubrałam, popatrzyłam w lustro i dopiero wtedy pomyślałam, że można zrobić zdjęcia. Ze szkołą w tle (choć czuję, że wyszło na odwrót i, że to ja jestem tłem dla tych murów..., może i dobrze). Ostatnio fotografii jest mało, bo i fotografka jest nieobecna, ale wraca wkrótce, więc postaramy się zrobić zapas zdjęć ze stylizacjami i nie tylko. A jak już będę w Norwegii... albo nie, nie lubię gdybania:)
Ania
  
       



fot. Piotrek

środa, 4 sierpnia 2010

Kierunek - Woodstock

Mimo, że Woodstock to nie Glastonbury i modowych trendsetterów próżno tam szukać, to jednak festiwal organizowany przez fundację Jurka Owsiaka ma swój niepowtarzalny charakter i pewien urok. Jadąc tam po raz pierwszy trzeba się przygotować na zupełnie nowe wrażenia, smaki, obrazy, widoki, muzykę i mnóstwo kurzu. Wmieszawszy się w tłum udało mi się podpatrzeć jak wyglądają i podsłuchać co mówią o festiwalu jego uczestnicy. Tegorocznym ciuchowym hitem, zresztą podobnie jak w latach ubiegłych, były ciężkie, wojskowe buty – glany, które noszone były do wszystkiego przez większość uczestników festiwalu. Dziewczyny i chłopaki, kobiety i mężczyźni wybierali to ciężkie obuwie, bo jak mówili – muzyka, której słuchają wymaga twardego stąpania po ziemi. Rzeczywiście, glany to jedne z najbardziej trwałych i prawie niezniszczalnych butów. To trafny wybór, zwłaszcza na okazję taką jak Woodstock, gdzie tony kurzu dawno zniszczyłyby delikatne baleriny, czy nawet dobre sportowe obuwie, nie wspominając już o ryzyku złamania palca czy skręcenia kostki podczas skakania pod sceną. Jednak nie wszyscy wybierali bezpieczny i niewyróżniający się strój. Sporo było takich, którzy mieli ochotę poszaleć i przebrać się np. za supermena czy królika, a na dokładkę oblać się czekoladą. W końcu trochę słodyczy w życiu nikomu jeszcze nie zaszkodziło ;)






Moim osobistym woodstockowym faworytem była wioska Kryszny z namiotami, w których odbywały się wykłady z astrologii czy wegetarianizmu, odprawiane były mantry albo sprzedawano bardzo tanie i przy tym bardzo dobre wegetariańskie jedzenie. U Kryszny przymierzyłam też po raz pierwszy szarawary, jednak nie zdecydowałam się na zakup. Może jeszcze do tego nie dojrzałam… ;)








Tumany kurzu unoszące się pod sceną i na całym polu namiotowym, brak czystych toalet i pryszniców, śmieci walające się pod nogami to te gorsze strony festiwalu, jednak obecność kilkuset tysięcy ludzi udowadnia, że ekstremalne warunki nie są im straszne. Jeden z uczestników festiwalu powiedział  mi zupełnie wprost, że czuje się tu jak we śnie, oderwany od prawdziwego, szarego życia. Może coś w tym jest? Ja na pewno chciałabym tam wrócić jeszcze raz, za rok.
Ania




fot. Piotrek, Ania

poniedziałek, 26 lipca 2010

Prom Queen

Dziś kolejna odsłona szarej sukienki. Tym razem trochę słodsza. Zdjęcia te zrobiłyśmy już jakiś czas temu. Upał nie zalazł nam wtedy za skórę, było wręcz zimno. Po zdjęciach rozgrzewałyśmy się gorącą herbatką i pomysłami na następne sesje. Niestety, kochana i przezdolna autorka zdjęć wyjechała na całe długie dwa miesiące do Niemiec. Bynajmniej nie na wakacje. Studencki los jest czasem okrutny... No cóż, mój dzisiejszy melancholijny nastrój nie wróży optymistycznej notki, więc dalej będzie rzeczowo i konkretnie.

Sukienka jaka jest, każdy widzi. Występując bez towarzystwa wygląda nijako i biednie, bez wyrazu i charakteru. Dlatego trzeba jej dodać. Czego? Przede wszystkim koloru, a zaraz potem kształtu. Wykorzystałam do tego znane z poprzedniego wpisu fioletowe kryjące rajstopy i szeroki, częściowo lakierowany pasek. Dodałam  obcas, parasolka również wystąpiła wcześniej, ale w nieco innej roli. Jestem zadowolona z efektu. Dla mnie to idealny zestaw na te wszystkie "poważne rodzinne i inne" uroczystości. Taki z przymrużeniem oka ;)
Ania


  

fot. Sofia

poniedziałek, 19 lipca 2010

Deszczowa piosenka

Za oknami chłodniej, przyjemniej - nareszcie! Skwar nie daje się tak we znaki i znowu przychodzi chęć na wychylenie nosa z domu. Tak upalne lato, to chyba nie dla mnie. Jestem zdecydowanie za umiarkowaniem i pewną dozą rozsądku, nawet w kwestii pogody. Dzisiejszy outfit też jest umiarkowany - grzeczny, ale z kolorem. Idealny na deszczowy, letni spacer w chłodniejszy dzień. Neonowe barwy, które pojawiają się w różnych konfiguracjach każdego lata, wyostrzają nieco szarą sukienkę dodając jej trochę radosnego pazura. Lubię takie połączenia. Tworzenie kontrastu za pomocą dodatków jest jednym z tych cudownych zabiegów, które sprawiają, że mało efektowny ciuch zamienia się w fantastyczną codzienną lub wieczorową (to w następnym odcinku) kreację.
 Ania





fot. Sofia